Fratres, jeszcze nie czas na miłosierdzie…

 

Z księdzem kanonikiem Piotrem BOŻYKIEM
rozmawia ks. Jan SOCHOŃ
 

Ks. Piotr Bożyk
 
– Po II wojnie światowej do Białegostoku przybyło wielu Polaków ze wschodu, których majątki na skutek przesunięcia granic pozostały w państwie sowieckim. Jednym z nich był ks. Michał Sopoćko. A ksiądz kanonik, w jakich okolicznościach znalazł się w tym mieście. Pochodzi ksiądz przecież z innej części Polski.
Rzeczywiście, urodziłem się w Wohyniu, a więc w województwie lubelskim, nieopodal Radzymina Podlaskiego. Ale czas wojny nie sprzyjał mojemu rozwojowi. Pracowałem wówczas w kolejnictwie, ale zasadniczo tę straszną zawieruchę przetrwałem w Ojcowie, gdzie schroniłem się ze swoimi kolegami. Właściwie nie mogłem zdecydować się co mam dalej w swoim życiu robić. Podjąłem się pracy nauczycielskiej na Śląsku, starając się organizować w miarę normalne zajęcia z uczniami, uczulać ich na wszystko, co wiązało z polskością. Próbowałem tworzyć swego rodzaju koła patriotyczne. Nie bardzo mi się to jednak udawało, ponieważ w tym czasie o patriotyzmie było bardzo trudno mówić. Ludzie myśleli raczej o przetrwaniu w ciężkich, komunistycznych warunkach. Mimo trudności poszukiwałem możliwości pogłębienia swojej wiedzy i dopytywałem się różnych ludzi, gdzie znajdę godne uwagi autorytety, by móc rozwijać swoje zainteresowania i ukształtowaną już w dzieciństwie wrażliwość religijną. Jakoś intuicyjnie poszukiwałem osób, które mają doświadczenie egzystencjalne i odznaczają się mądrością, by ewentualnie pójść za ich wskazaniami.

Wtedy jeden księży, bodaj ks. Jaworski, z diecezji pińskiej, zwrócił moją uwagę na Białystok. Dowiedziałem się, że w 1945 roku Wydział Teologiczny Uniwersytetu Stefana Batorego przeniósł się z Wilna do Białegostoku właśnie, natomiast białostocka Kuria na czele z arcybiskupem Romualdem Jałbrzykowskim tworzyli seminarium. Zgłosiłem się więc do arcybiskupa Jałbrzykowskiego. On popatrzył na mnie dobrotliwym wzrokiem i powiedział: „Seminarium duchowne archidiecezji jest dla księdza otwarte. Ale zastrzegam sobie: niech ksiądz będzie kapłanem według serca Jezusowego”. Tak sobie zażyczył. Dał mi błogosławieństwo i wyznaczył datę, kiedy mam przybyć do seminarium. To było wczesną jesienią.

Ksiądz Sopoćko nie od razu przyjechał do Białymstoku.

O ile pamiętam, zjawił się w Białymstoku dopiero w 1947 roku na wyraźne żądanie arcybiskupa Jałbrzykowskiego i rozpoczął zajęcia z klerykami, roztaczając opiekę nad ich duchowo-intelektualną formacją. My, klerycy, wówczas zupełnie nie wiedzieliśmy o jego szczególnej więzi z siostrą Faustyną i problemami wiążącymi się z propagowaniem przez niego kultu Miłosierdzia Bożego. Wiedzieliśmy jednak, że jest omnibusem. Mieszkał przy ulicy Złotej 9, skąd pieszo chodził na wykłady. Uczył bardzo wielu przedmiotów: pedagogiki, homiletyki, języka rosyjskiego, łaciny, a nawet psychologii i historii filozofii. Nie znosił pijaństwa; angażował się gorliwie w antyalkoholową krucjatę, współpracując (chyba za zgodą przełożonych) z założonym przez komunistów Komitetem Walki z Alkoholizmem.

Był wymagający, ale też niekiedy musiał się hamować, by nie powiedzieć tego, co rzeczywiście myśli. Pamiętam go jako kogoś więcej milczącego, choć często zaskakiwał nas różnymi propozycjami. Nigdy nam nie mówił, jaki skrywa się w tym cel. Zabiegał tylko, by móc duszpasterzować. Miał świadomość, że wciąż jest śledzony przez partyjnych urzędników; interesowano się nim, czy rzeczywiście jest księdzem czy może uprawia, jak to dzisiaj nazywamy, działalność polityczną. Zresztą, komuniści posuwali się tego stopnia się, że podejrzewali właściwie każdego. Nam, klerykom ciągle zwracał uwagę, żebyśmy byli wytrwali, żebyśmy to, co robimy, robili szczerze, ku chwale Bożej, wracał pamięcią do Miłosierdzia Bożego.

Czy mówił oficjalnie, publicznie o potrzebie kultu Miłosierdzia Bożego?

W tych latach, kiedy byłem alumnem ks. Sopoćko wspominał o miłosierdziu podczas wykładów, rzadko w prywatnych rozmowach. Rozumiał, że nie nastały ku temu odpowiednie warunki. Wiedział, że kuria metropolitalna w Białymstoku sprzeciwia się rozpowszechnianiu wszystkiego, co wiązało się z objawieniami siostry Faustyna i kultem Miłosierdzia Bożego. Chyba nie sprzeniewierzę się faktom, kiedy powiem, że ks. Sopocko był wtedy przez własne duchowieństwo poniewierany. Biskup Władysław Suszyński, choć niebywale wykształcony we Francji, gdzie u samego Maritaina pisał doktorat o idei Boga w myśli Kartezjusza, nie bardzo go honorował. Myśmy o tym właściwie wiedzieli. Ksiądz Sopoćko jednak tą złą dla siebie sytuacją niezbyt się przejmował. Uważał, że może propagować idee Miłosierdzia Bożego, głęboko przecież zakorzenione w myśleniu biblijnym, w patrystyce czy w liturgii Kościoła. Wspomnę charakterystyczne wydarzenie. Z okazji imienin ks. Sopoćki (czy może jakiejś innej okazji, nie pamiętam dokładnie) zorganizowaliśmy małą akademię na cześć Jubilata. Któryś z kleryków napisał na tablicy zdanie: „Miłosierdzie Boże na wieki”. Kiedy ks. Sopoćko spostrzegł ten napis powiedział: „Fratres, jeszcze nie czas. Wytrzyjcie to”. Myśmy wtedy zamilkli i w ciszy się rozeszli. Trochę nam było przykro. Zauważaliśmy, że ks. Sopoćko  czuł się w gronie profesorskim niezbyt dobrze, jakby na marginesie, jakby dyskryminowany. Przedrzeźniano go, kiedy wymawiał z przyciskiem zamiast s. Kiedy profesorowie zbierali się na obiad, bardzo często widziałem, że ks. Sopocko wcześniej wychodził z obiadu, jakby był trochę oburzony, przygnębiony. Myśmy jako klerycy trochę bazowaliśmy na tej sytuacji. Prosiliśmy go, że skoro głosi miłosierdzie, podczas egzaminów powinien nas traktować również w sposób miłosierny. Chcemy otrzymywać same czwórki i piątki. I on na tę – zgubną z punktu widzenia wychowawczego – propozycję się godził.

– Ale jaki był na co dzień, w zwykłych chwilach?

Łatwo zauważaliśmy, że kiedy tylko pojawiała się potrzeba jakiegoś wsparcia tym, którzy go potrzebowali, zawsze śpieszył z pomocą. Był wyczulony na innych, zwłaszcza ulegających różnorakim słabościom. Chciał wychowywać szczególnie przyszłych kapłanów, którzy by autentycznie naśladowali ewangeliczny styl życia, ożywiali codzienność Jezusowym duchem. Byłem jego penitentem, z tej racji bardzo ks. Sopoćkę polubiłem. On nawiązując do moich wyznań mówił mi, żebym był wytrwany, ponieważ Boże Miłosierdzie nie ma granic. I natarczywie uczepiłem się tej myśli, że mam szanse zostać kapłanem. Bóg nie będzie na ciebie patrzył, wskazywał ks. Sopoćko, przez twoje codzienne drobiazgi i niezręczności. Ta zachęta umocniła we mnie optymizm, ufność w  życzliwe spojrzenie Boga.

Naturalnie, wskazywał na różne niebezpieczeństwa, jakie grożą młodemu kapłanowi, ale definitywnie kończył rozmowę pouczeniem, że trzeba ufać Jezusowi. Podkreślał znaczenie sumienności, odporności, żeby wszelkie sprawy, zwłaszcza te najtrudniejsze, intymne, przedstawiać w modlitwie Bogu. Kiedy się spowiadałem zawsze mnie pocieszał, że moje trudności i zmartwienia są do pokonania. Jeżeli Pan będzie chciał, zostaniesz kapłanem, powtarzał z życzliwym uśmiechem.

Z drugiej strony myśmy się go trochę bali. Zdawał się nam trudno dostępny a jednak wciąż go zapraszano z homiliami, proponowano wygłaszanie niezliczonych ilości konferencji. Po prostu rozchwytywano go. Nieoficjalnie bardzo szanowano, to znaczy szanowano wśród zwykłych ludzi, w parafiach, w środowiskach Akcji Katolickiej, natomiast wśród księży mir wydawał się nieco słabszy. Rzucało się w oczy jego skupienie. Pewnego dnia widziałem go, jak szedł korytarzem seminaryjnym; nagle teczka mu się otworzyła, jakieś przedmioty i papiery rozsypały się na podłodze; on jednak szedł dalej. Traktowano go trochę jako kogoś nawiedzonego. Może dlatego rzadko wspomniał o siostrze Faustynie. Klerykom niewiele mówił, może w zamkniętym kole, oficjalnie prawie nic. W głębi serca odczuwał, że Faustyna miała rację, ale pozostawał ostrożny, traktując zarządzenia władz kościelnych jako wyraz egzystencjalnej i teologicznej, w pewnym sensie oczyszczającej, próby, mającej swoje miejsce w Bożych zamierzeniach względem świata.

– Ks. Sopoćko nakazał Faustynie, by poddała się badaniom psychologicznym. Obawiał się, że może być chora.

To był kapłan, duszpasterz, naukowiec na poziomie. I ostatecznie  zaufał jej wizjom, stając się wielkim orędownikiem Bożego Miłosierdzia Starał się przez całe życie tę ideę propagować i dawać o niej osobiste świadectwo, chociażby w konfesjonale. Wspominałem już, że chętnie zapraszano go na różnego rodzaju uroczystości, by wygłaszał kazania. Niektóre z nich słyszałem.  Były niezwyczajnie charakterystyczne. Ks. Sopoćko niemal wychodził z siebie:  w artykulacji, w gestach, w modulacji głosem chciał niejako wszystko o czym mówił, od razu wtłoczyć ludziom do umysłu i serca, by wyszli ujęci cudem Bożego Miłosierdzia. To było rozpoznawalne, że głosząc kult Miłosierdzia Bożego bardzo się wewnętrznie, emocjonalnie angażował, jakby wylewał na zewnątrz. W prywatnych kontaktach pozostawał cichy. Na pytania odpowiadał zdawkowo. Ciągle podkreślał: jeszcze nie czas na miłosierdzie.

Teraz, kiedy znajduję się u schyłku swego życia i posługi kapłańskiej, przechowuję w sobie ducha, jaki on we mnie wszczepił, mianowicie, że Boża wola zawsze się spełnia, że w służbie kapłańskiej trzeba być cierpliwym i łagodnym, że Bóg jest nieprzenikalną dla naszego poznania tajemnicą, ale Jego miłość miłosierna to nasze ocalenie i podstawa codziennej nadziei. Dzięki niemu rozumiem też, że o kulturę miłosierdzia należy nieustannie zabiegać.

 

Łomianki-Kiełpin, styczeń 2016 r.

(„Idziemy” 2016 nr )