O mnie

Jan Sochoń

 
 

Co nie jest biografią – nie jest w ogóle

– STANISŁAW BRZOZOWSKI

 
 
Urodziłem się w Wasilkowie, nieopodal Białegostoku. Niemal całe dzieciństwo przeżyłem w pięknym, dużym ogrodzie obok domu, bawiąc się pośród drzew wiśni i czereśni oraz grządek truskawek, śpiewając ludowe piosenki, ponieważ mama Franciszka nieustannie je nuciła. Później, gdy byłem o niebo starszy, podczas pracy w ogrodzie często odmawialiśmy różaniec, przetykając go pieśniami, przede wszystkim pasyjnymi. Dlatego też odkrywam w mojej wrażliwości coś rzewnego, wywołującego taką właśnie aurę duchową. Miejsce mego urodzenia zachowało jeszcze do dzisiaj swego rodzaju synkretyzm dźwiękowy: muzyczność kultury prawosławnej, katolickiej i – zaledwie odczuwalne – dźwięki kultury islamskiej.

Życie i muzyka stanowią jedno. Dlatego, że powodem życia jest ruch. Gest lub odruch ciała zdaje się źródłem życia. Jest istotnym narzędziem komunikacji. Ruchowi na ogół towarzyszy i właściwie o współzależności tych zjawisk kultura europejska wiedziała od początków istnienia. Gdyby ktoś pytał, co zawdzięczamy kulturze greckiej, to właściwie zawdzięczamy jej wszystko, w tym muzyczne rozumienie świata.

Gdy więc pragniemy zrozumieć siebie, zwracajmy uwagę na muzyczny charakter życia. Z kultury greckiej przejęliśmy myśl, że muzyka, taniec, śpiew tworzą choreę – osnowę egzystencji. To specyficzny sposób rozumienia rzeczywistości, będący jednością ruchu, muzyki, tańca, gestu i głosu; pierwsza europejska synteza sztuk i ludzkiego bycia. Chorea zrodziła się ze zgodności ruchu ciała i głosu – odbicia ruchów duszy.

Pamiętam o greckich źródłach muzyki, ale najgłębiej porusza mnie jednak chorał gregoriański, mieszczący w sobie – jak katedra – całą tradycję i atmosferę Kościoła. Sprawia on najgłębsze poczucie jedności z przeszłością. Dzięki niemu zdobywam wiedzę nie tylko o tym, czym jest Kościół w sensie religijnym, lecz i estetycznym. Bo mówiąc o Boskich tajemnicach, odwołujemy się również do kategorii piękna, należącego do sfery, przez którą przejawia się Bóg w rzeczywistości ziemskiej. Dlatego kontakt z pięknem pozostaje kontaktem z Bogiem, którego w wierze uznajemy za Stwórcę wszystkiego, co jest, i Kogoś, do kogo wciąż tęsknimy. Marmurowość, by tak powiedzieć, muzyki gregoriańskiej, swoista hieratyczność biblijna, różnorodność głosów zjednoczonych w jeden szereg dźwiękowy, bardzo intrygują. Nadto jest to łaciński śpiew włączony w liturgię Kościoła rzymskokatolickiego, a liturgia jest moim codziennym sposobem istnienia. Daje przedsmak tego, co zapowiadają Ewangelie – uczestnictwa w wiecznych tajemnicach Bożego istnienia. Nic więc dziwnego, że wsłuchuję się w głosy świata, poszukując dróg ocalenia… i śpiewam, zbliżając się do spraw niewyrażalnych.
 

ks. Jan Sochoń, Sala-kaplica ze słynnymi witrażami Jana Lebensteina, Paryż 1988 r.

KS. JAN, SALA-KAPLICA ZE SŁYNNYMI WITRAŻAMI J.LEBENSTEINA, PARYŻ 1988

*   *   *

 
Jestem warszawskim księdzem, nauczycielem uniwersyteckim. Uwielbiam wszelkiego rodzaju sztuki wysokie, fotografowanie, magię studia radiowego oraz ballady z gatunku smooth jazz. Swą wrażliwość religijną związałem z twórczością artystyczną. Dzień bez postawionych kilku znaków graficznych uważam nie tyle za stracony, ile raczej mniej przemedytowany, gdyż – zgodnie z wczesnochrześcijańską formułą zanotowaną przez Atanazego – każdy w piśmie powinien utrwalać działania i odruchy duszy, tak jakby musiał innych z nimi zaznajomić. Chciałbym, aby pismo zastępowało cudze oczy.

Nic zatem dziwnego, że wciąż nie opuszczam komputerowej klawiatury. Tylko wiersze zatrzymuję w czasie ołówkiem lub piórem. Muszę odczuwać określone fizyczne napięcie, swego rodzaju wewnętrzny dreszcz, dzięki któremu w ogóle zjawia się poetycki stan umysłu. Wszystko inne zapisuję za pomocą maszyny. Poezja wymaga (przynajmniej w moim przypadku) poręczności, czyli współdziałania ręki i duchowej wrażliwości. A także pogody serca. Jeszcze nie zdarzyło się, abym napisał wiersz w momencie osobistego wzburzenia, niepokoju czy rozdrażnienia. Proszę przypatrywać się moim oczom. Spokojne – zapowiadają słowa poezji, lekko zachmurzone – synkopowany rytm prozy. Zamknięte natomiast sugerują, że czekam na podszepty daimoniona, który, choć oszczędnie rozdaje znaki jasnowidzenia, nawiedza mnie niekiedy. Minuty owych „nawiedzeń” uznaję za jedne z najszczęśliwszych. Bo nawet w niebie będą się rozgrywały poetyckie turnieje, a najlepsi twórcy zasłużenie znajdą miejsce bliżej najczystszej Miłości.
 
Jaś Sochoń z siostrą

JAŚ SOCHOŃ Z SIOSTRĄ

 
Nieco anegdotycznie mówię, że już w łonie mamy Franciszki podczytywałem rzeczywistość. A gdy tylko ujrzałem jaśniejsze światło życia, książka stała się moją „najmilszą zabawką”. Mieliśmy w Sochoniach (to wioseczka leżąca blisko Wasilkowa, gdzie się urodziłem) wielki ogród, podobny do tego, który sfilmowała onegdaj Agnieszka Holland. W wiosenno-letnie dni wędrowałem tam z mamą, aby doglądać warzywno-owocowych plonów, i właśnie podczas drogi wsłuchiwałem się w snute przez nią opowieści. Wówczas po raz pierwszy zapadły w moją wrażliwość losy sierotki Marysi, wuja Toma, konika garbuska, żywego ludzika z drewna oraz ballady Mickiewicza, szczególnie Powrót taty i Pani Twardowska. I co niezwykłe: w swe opowieści mama wplatała synkopowany, choć jednostajny rytm różańcowych modlitw. Pomiędzy więc rodzinną pobożnością a literaturą rozwijało się moje egzystencjalne doświadczenie. Z tych dziecięcych wydarzeń dzisiaj niewiele sobie przypominam, ale niektóre sceny i matczyne strofy utkwiły w mym sercu na zawsze.

Trzeba jednak przyznać, że ówczesne warunki umożliwiające dostęp do świata kultury były znikome. Dorastałem w atmosferze socjalistycznej miernoty i partyjnej obłudy. Na szczęście w szkole podstawowej i średniej licealnej nie odczuwałem nazbyt ciążenia oficjalnej władzy. Pomimo ideologicznych nacisków, dzięki niektórym nauczycielom, a także wsparciu duszpasterstwa parafialnego mogłem rozwijać swe naturalne możliwości. Wiele zawdzięczam wikariuszowi wasilkowskiej parafii ks. Piotrowi Bożykowi, którego pokój plebanijny stał się moją pierwszą biblioteką. Rodziców nie było wtedy stać na kupowanie książek; zapracowani, nie mieli czasu na zajmowanie się tak „mało produktywnymi” sprawami, jak czytanie książek, choć byli niezwykle wrażliwi na język literatury. Tata niekiedy potrafił całą niedzielę przesiedzieć wsłuchując się w głos „Wolnej Europy” i czytając wypożyczone od przyjaciół gazety bądź powieści. Mama natomiast interesowała się przede wszystkim hagiograficznymi żywotami oraz poezją.

Gdy jednak zaprzyjaźniłem się serdecznie z ks. Piotrem Bożykiem, odkryłem w sobie pasję literacką. On zresztą umiejętnie kierował moimi lekturami. Niczego nie narzucał. Pozwalał tylko szperać pośród wielkiej mnogości encyklopedii, słowników, tomików wierszy, dzieł filozoficznych i teologicznych. Ze zdziwieniem, ale i odczuwalnym wewnętrznym drżeniem czytałem – nie zawsze wszystko rozumiejąc – Wyznania św. Augustyna, wiersze Leśmiana i Boską komedię Dantego. Pamiętam wrażenie, jakie wywarły na mnie Podróże Guliwera Swifta, W pustyni i w puszczy Sienkiewicza, Chłopcy z Placu Broni Molnara, Alicja w krainie czarów Carrolla. Gdy brakowało dnia, czytałem nocą, przy świetle latarki, ukrywając w ten sposób przed rodzicami świtające powoli twórcze marzenia. W każdym razie zostałem całkowicie opanowany przez język poetycki. Nie umiałbym już teraz egzystować bez rozświetlającej tajemnice rzeczywistości jego siły.

W ogóle lubię bliskość książek. Dlatego prawie codziennie odwiedzam warszawskie księgarnie, także i po to, aby napawać się ich istnieniem. Obejrzeć coraz piękniejsze dzieła sztuki drukarskiej. A wieczorami, tuż przed snem, obowiązkowo zagłębiam się w świat literacko-filozoficznych emocji. Dzięki temu żyję, pracuję, nie tracę nadziei.
 
Msza Święta prymicyjna, czerwiec 1984

MSZA ŚWIĘTA PRYMICYJNA, CZERWIEC 1984, WASILKÓW (Z PRAWEJ: KS. JANUSZ PASIERB ORAZ KS. PIOTR BOŻYK)

*   *   *

 
Uznaję siebie za poetę. I gdy tak czynię, natychmiast zauważam w kącikach ust wielu ludzi pobłażliwy uśmiech. Bo przecież – słyszę – Sochoń jesteś księdzem. Dlaczego wychylasz się w stronę działań artystycznych, które wymagają literackiej stanowczości, dumnego opowiadania się za swymi, jakże subiektywnymi, doświadczeniami i widzeniem świata. Czyż najwyższą poezję nie stanowią, nadal brzmi głos społecznej dezaprobaty, porządek sakramentalny, cud Eucharystii albo rozmowa duszpasterska. Otóż, wspominam o powyższych kwestiach jedynie dlatego, aby podkreślić: dar poetyckiego odnoszenia się do ludzi i dookolnej rzeczywistości dotyczy wszystkich, bez względu na ich profesję czy miejsce urodzenia. Cóż na to poradzę, że niekiedy odzywają się we mnie głosy artystycznych uniesień i daję się ponosić twórczym emocjom. Powołanie kapłańskie w niczym tutaj nie przeszkadza ani – tym bardziej – niczego nie fałszuje. Może nawet pomaga w zmaganiu się z oporem świata i języka.

Pisanie wierszy to cudowny dar. Przede wszystkim dlatego, że umożliwia wejrzenie w tajemnice, tkające ludzką rzeczywistość. I nigdy żaden człowiek owych tajemnic ostatecznie nie przeniknie. Może natomiast podejmować próby jej opisywania i rozjaśniania. Po prostu, tęsknimy za pełną chwilą poznania. Piszę więc, aby wiedzieć więcej już tutaj, na ziemi, gdyż przekonałem się, że słowo sztuki, wywiedzione z pokory wobec świata i Boga, daje głębsze widzenie. Ma w sobie tajemną moc zaskakiwania i potęguje zadziwienie kroplą mrozu na szybie albo nitką pajęczyny tlącą się w mroku poranka. Bo przecież te „drobiny istnienia” łączą nas ze Stwórcą. Należy zatem wsłuchiwać się w obecność tego, co jest. I nigdy nie ulegać sile wyobraźni, która niekiedy oddala od kontaktu z realnością życia. Odwodzi od autentycznego budowania więzów międzyludzkich. Dlatego też swoje wiersze wyprowadzam z doświadczonej materii życia. Nie tworzę żadnych „możliwych, czyli niesprzecznych bytów”, co najwyżej próbuję oglądać świat wielostronnie, z coraz to odmiennych punktów widzenia. Pozostaje bowiem czymś doprawdy rewelacyjnym, że poeci nieustannie odkrywają nowe kolory bycia. I zapewne wrażliwość umożliwiająca „poetyckie mieszkanie na ziemi” nigdy się nie wyczerpie. Nigdy nie zakończy.
 

*   *   *

 
Należę do osób szczęśliwych. Wiersze, które rodzą się we mnie przynoszą chwile wytchnienia, uciszenia serca jako znaki wewnętrznego pokoju i zgody na samego siebie. Wiem, że nie mają one arcydzielnych wymiarów. Nie przyciągają w takim stopniu uwagi, jak choćby teksty Czesława Miłosza, ks. Jana Twardowskiego, Zbigniewa Herberta czy Adama Zagajewskiego. Ale i w swym, tak nazwę, wymiarze środowiskowym tworzą język porozumienia. W wierszu rozmawiam, zapraszam do rozmowy i czekam na życzliwe gesty porozumienia. Nie pragnę zresztą wielkich literackich osiągnięć. Znam miary osobistego talentu. Niemniej jednak, cieszę się z napisanych utworów. Zawsze bowiem sugerują one nieco więcej, niż byłem w trakcie pisania zdolny przeczuć i rozpoznać. Sprawiają, że potrafię przezwyciężać subiektywizm i wieloznaczność orzekania o rzeczywistości kultury. Bo jeżeli wiersz zjawia się jako wyraz prawdziwego doświadczenia, wówczas nie kłamie, lecz ochrania tajemnice. Stąd uważnie przyglądam się swoim lirykom. Czekam, aż nabiorą wewnętrznych mocy i dopiero wtedy odważam się prezentować je czytelnikom.

Racje tworzenia dostrzegam w dziękczynieniu. Każdą chwilę, nie tworzącą przeszkód w pomnażaniu dobra, uznaję za szczególną Bożą życzliwość. Cóż uczyniłbym bez wspomagającej bliskości tylu osób: zmarłych już siostry Marii z podwarszawskich Lasek, ks. Janusza St. Pasierba, mego taty Józefa, mamy Franciszki, oraz brata Krzysztofa, siostry Ireny i jej córki Grażyny, ks. Piotra Bożyka, Teresy Cwaliny, ks. Krzysztofa Niedałtowskiego, Marysi Targońskiej i wielu jeszcze przyjaciół, w tym poetów, których utwory czytam z narastającą uwagą, poczuciem radosnego współuczestnictwa we wspólnym dziele walki z grzechem. Sądzę bowiem, że poezja jest również jednym ze sposobów umniejszania zła. Uwrażliwia na głos sumienia. Każe pytać o etyczne wymiary literackich spełnień. W tym sensie zbliża się do religii i filozofii. Żyjemy w pięknym, lecz opanowanym przez niesprawiedliwość świecie. Często sami jesteśmy powodem owej niesprawiedliwości. Poezja upewnia w przekonaniu, że są rzeczy silniejsze od jakichkolwiek, choć najboleśniejszych, krzywd. Jako dar miłości, umniejsza ona zniechęcenie, zgorzknienie. Prowadzi ku Bogu – Miłości. I niech tak już pozostanie. A w chwili śmierci, oby świadczyła na moją i świata korzyść.
 
Ks. Jan z Przyjaciółmi, tuż po Mszy Świętej prymicyjnej w Wasilkowie

KS. JAN Z PRZYJACIÓŁMI, TUŻ PO MSZY ŚW. PRYMICYJNEJ W WASILKOWIE

*   *   *

 
Jakże rozmyślać o źródłach własnego życia duchowego bez przywoływania drgających w głębi serca przeżyć i doświadczeń, najczęściej z trudem dających się wysłowić? Trzeba też pamiętać o fundamentalnej uwadze św. Augustyna, który w rozmowie z własnym synem Adeodatem (widział on zapewne w swym ojcu mistrza duchowego) powiedział: „to Chrystus poucza nas wewnątrz duszy, a człowiek tylko upomina słowami na zewnątrz”. Ponieważ jednak wiara pojawia się i kształtuje w przestrzeni społecznej, istnienie przewodnika duchowego wydaje się konieczne. O własnych siłach nie moglibyśmy unikać zła, a tym bardziej poszukiwać czegoś, co u świtu europejskiej kultury nazwano szczęściem, czyli najwyższym dobrem, najwyższą rozkoszą, czymś moralnie najpiękniejszym i mającym wymiar boskiego błogosławieństwa. Nic zatem dziwnego, że każdy z nas natrafia w końcu na taką osobę, choćby miał to być ktoś jedynie „wyśniony w marzeniach” albo obecny w dziełach przez siebie pozostawionych.

W tej kwestii uważam się za człowieka wyróżnionego. Od najmłodszych lat Bóg postawił przy mnie ks. Piotra Bożyka, duchowego ojca, opiekuna w najtrudniejszych chwilach dorastania, który sprawił, że nie zagubiłem się na drogach życia. Nie potrafiłbym już wyobrazić sobie życia, swej kapłańskiej pracy bez jego rad, modlitwy, łagodnych upomnień. Biografia ks. Piotra włącza się w krąg tworzony przez kapłanów czasów powojennych, pracujących w ciągłej konfrontacji z władzami uzależnionymi od komunistycznych mocodawców, a także doświadczających blasków i cieni posoborowych reform w Kościele.
 
Młody Ks. Piotr Bożyk

KS. PIOTR BOŻYK

 
Urodził się 11 września 1923 roku w Wohyniu. Maturę uzyskał w Zabrzu. Podczas II wojny światowej zatrudnił się w kolejnictwie, a po jej zakończeniu podjął działalność nauczycielską na Śląsku. Odkrywszy w sobie tęsknotę do stanu kapłańskiego wstąpił w latach pięćdziesiątych do Archidiecezjalnego Seminarium Duchownego w Białymstoku. Pracował jako prefekt szkolny, wikariusz, wreszcie proboszcz w diecezji białostockiej. Przeżywszy pożar plebani w Choroszczy, ciężką chorobę, przeniósł się do Milanówka, gdzie był rezydentem w parafii Matki Bożej Bolesnej, na terenie archidiecezji warszawskiej. Odnalazł życzliwą atmosferę i mógł wspierać miejscowe duszpasterstwo. Po śmierci swojej siostry Teresy zamieszkał w Łomiankach-Kiełpinie, w Domu Księży Emerytów. Pod opieką Sióstr Albertynek i ks. dyrektora Domu dr Marka Kiliszka, znakomitego skądinąd filozofa o klasycznym zacięciu, stara się zachować pokój ducha i głęboką więź z Chrystusem.

Przedstawione skrótowo wydarzenia kapłańskiej aktywności ks. Piotra ukrywają wiele dramatycznych wymiarów. Jego zaangażowanie, jak wspomniałem, przypadło na lata partyjnego ucisku i prób dobijania się do polskiej wersji demokratycznej niepodległości. W tamtym czasie, zakochawszy się w ideach wychowawczych św. Jana Bosko, starał się wprowadzać je w życie ministrantów, co musiało napotkać od razu opór urzędników Służby Bezpieczeństwa. Nie zawsze też ujawniane przez ks. Piotra pasje znajdowały uznanie wśród białostockiego kleru.

W każdym razie moje pierwsze z nim spotkanie nastąpiło w pewien czerwcowy dzień (byłem uczniem młodszej klasy szkoły podstawowej), gdy wraz z mamą Franciszką wybrałem się do wasilkowskiego kościoła na wieczorne nabożeństwo. Wówczas – z perspektywy czasu przywołany moment nabrał „mistycznych odcieni” – nasze „oczy zbiegły się” i zostałem zaproszony do tworzącej się grupy ministranckiej. Ksiądz Piotr zajął się mną jakoś specjalnie. Szybko poznałem, że w przestrzeni tej czułej opieki będę mógł realizować tlące się jeszcze niezbyt wyraźnie marzenia, w tym ukryte w sercu pragnienie kapłaństwa.
 
Kościół w Wasilikowie

KOŚCIÓŁ W WASILKOWIE

 
Czynił on rzeczy zwyczajne, choć w swym wewnętrznym bogactwie niezwykłe, przejmujące nawet. Miał dar przygarniania ludzi. Z plebani uczynił nasz (mój oraz moich kolegów szkolnych) drugi dom. Tutaj odkrywałem świat modlitwy, liturgii, literatury i muzyki. Uświadomiłem sobie, że trzeba wiele wysiłku, aby uchronić się przed czyhającą zewsząd religijną obojętnością i zastraszeniem. Dlatego ks. Piotr, widząc moją bezradność wobec atrakcji niesionych przez młodzieńcze bunty, telewizję, socjalistyczną propagandę, starał się utworzyć wasilkowskiej młodzieży godne miejsce rozwoju. Poświęcił się nam całkowicie. Nie tylko zachęcał do nauki, ale ze skromnych oszczędności zakupił organy, gitary, wzmacniacze, mikrofony, opłacił profesjonalnego muzyka, który zapoznawał mnie i kilku moich kolegów z tajnikami harmonii, rytmu, śpiewu. Utworzyliśmy zespół muzyczny „Cor unum”. Uczestniczyliśmy w popularnych wtedy „festiwalach sacrosongowych”, a wokół naszej muzycznej liturgii utworzyła się pulsująca życiem wspólnota.

I chociaż tego rodzaju duszpasterstwo wywoływało kontrowersje, to przecież ono właśnie stanowiło swego rodzaju prekursorski zaczyn wobec rozwijanych później ruchów oazowych, studenckich czy działalności prowadzonej obecnie przez o. Jana Górę. Bo w maleńkim Wasilkowie, zdawałoby się na obrzeżach kultury, ks. Piotr budował obszary pozbawione ułud oficjalnej propagandy, czynił z młodych ludzi grupy nie tyle zespolone strachem, ile raczej poszukujące najgłębszych przeżyć religijnych.

Powoli przekonywałem się, jak wielkim darem przyjaźni zostałem otoczony. Tę przyjaźń należało więc umacniać, ale nie wiedziałem, w jaki sposób. Wtedy w jednym z listów, jakie pisywał do mnie ks. Piotr, przeczytałem, że ubezpieczeniem przyjaźni jest modlitwa. Nie umiałem jednak modlić się. Na szczęście ks. Piotr brał mnie za rękę, prosił, abym ukląkł przy łóżku i zapraszał do modlitwy. Najpierw odmawialiśmy „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Maryjo”, powtarzaliśmy przykazania Boże oraz kościelne, następnie każdy z nas modlił się indywidualnie, jednak głośno wypowiadając modlitewne formuły. Tak oto uczyłem się przezwyciężania nieśmiałości, przestawałem obawiać się swej pobożności. Ksiądz Piotr modlił się:

O Jezu, Mistrzu mój! Do Twojego serca tulę się i powierzam Ci przyjaźń naszą, której stałeś się wzorem, przyjmując ciało ludzkie i żyjąc pośród nas jako Bóg Człowiek.

Jeśli Ty, o Jezu, pragnąłeś przyjaźni i w tej przyjaźni żyłeś z Janem, Twoim apostołem; tą przyjaźnią się cieszyłeś… Powołany do Twego kapłaństwa, pragnę, natchnione przez Ciebie uczucia przyjaźni rozwijać i umacniać również z Janem, którego mi dałeś. Wiem, że kochasz go więcej niż ja, ale pragniesz przeze mnie okazywać, jak go wyróżniasz.

Tyś, o Jezu, ożywił i zapalił serce uczuciem miłości do niego. To Twoja siła jest we mnie, bo ja, jak wiesz, tyle razy wątpiłem w niego i już niewiele brakowało, aby zrezygnować, nie zawracał sobie nim głowy, żył dla siebie…

Ale stale się modliłem i modlę zawsze, żeby z mojej strony niczego nie zaniedbać. Wszystko zatem czynię, co w mojej mocy, aby zrozumieć, że kieruję się jakąś inną wolą. Twoją, o Boże, która każe mi uwierzyć, że dobro przezwycięży opory i wady Janka. Polecam Ci go, o dobry Jezu, szczególniejszej opiece.

A ja nieporadnie ujawniałem gesty wdzięczności i podziękowań. Przez następne lata troska ks. Piotra towarzyszyła wszystkim moim poczynaniom. Gdy opuścił on Wasilków i rozpoczął służbę duszpasterską jako proboszcz w Narewce i w Choroszczy, wszędzie podążałem za nim. Zresztą, tam, gdzie zjawiał się ks. Piotr, natychmiast tworzyło się środowisko ludzi zauroczonych jego osobowością, ewangelicznym świadectwem. Jednym z nich był Sługa Boży ks. Jerzy Popiełuszko, który odwiedzał niekiedy ks. Piotra. Łączyły ich więzy powstałe jeszcze w czasach, gdy ks. Bożyk uczył Jerzego religii w Suchowoli.

Ale widzieliśmy nie tylko przynoszące satysfakcję aspekty pracy naszego duchowego przewodnika, gdyż niemal za każdym jej znakiem kryło się cierpienie, głębokie osamotnienie. Potrafił on jednak nadawać owym trudnościom charakter religijny. Powtarzał, że przez ból życia świadomie próbuje wewnętrznie jednoczyć się z Jezusem i Matką Najświętszą. Wszystko, co czynił i czyni, w zewnętrznym kształcie miało i ma służyć odnawianiu duchowych relacji z Bogiem. To właśnie w ks. Piotrze jest fascynujące. Nie sposób przecież oddzielać bądź przeciwstawiać sobie „człowieka duchowego” i „człowieka cielesnego”. W ich harmonii tkwi moc chrześcijańskiego sposobu bycia.
 
Ks. Jan z Ks. Piotrem Bożykiem

KS. JAN Z KS. PIOTREM BOŻYKIEM

 
Nigdy nie zapomnę wychowawczych zabiegów ks. Piotra, za pomocą których rzeźbił niejako mój wewnętrzny profil. Nieraz siadaliśmy na ławce plebanijnej i długo rozmawialiśmy. Mogłem pytać dosłownie o wszystko, patrzeć, jak ks. Piotr czyta brewiarz, jak przygotowuje się do liturgii, myśli o jej właściwej oprawie, wreszcie jak odpoczywa. Ta bliskość utrwaliła we mnie przekonanie, że autentyzm kapłańskiej egzystencji wcale nie polega (jak zdaje się wielu sądzić) na doznawaniu atrakcyjnych wydarzeń, choć ich nie wyklucza, ale na cichej radości, kiedy przez księżowski trud prześwieca Boże błogosławieństwo i można coraz lepiej zdawać sobie sprawę z tego, jak wielkim skarbem bywa łaska wiary.

I co ważne, ksiądz Piotr nigdy nie namawiał do tego, abym wybrał studia teologiczne i został księdzem. Miał – wiem dopiero teraz – intuicyjną pewność, że w pewnym momencie życia skieruję kroki w stronę seminaryjnej furty. Natomiast dyskretnie ustawiał na drogach moich poszukiwań coraz wyższe pod względem moralnym wymagania, Przestrzegał przed zbytnim zaufaniem do mocy osobistej odpowiedzialności. Warto z pokorą przyjmować, że musimy – przypominał – każdego dnia nawracać się, prosić Boga o przebaczenie grzechów. A ponieważ wiedział, z jaką łatwością ulegam namowom światowych pokus, czynił, co możliwe, abym wytrwał w dobrych postanowieniach. Niekiedy nawet „używał pasa”, chcąc poskromić moją młodzieńczą zadziorność, a nawet zuchwałość. Mistrz duchowy to właśnie osoba, w której sercu składamy swe nadzieje bez obawy, że zostaną naruszone albo że będą ujawnione nasze duchowo najbardziej delikatne odczucia.

Ksiądz Piotr nie naginał osobowej konstrukcji wychowanków do wymarzonych przez siebie wzorców postępowania, ale wykorzystywał ich uzdolnienia, spontaniczne wychylenie ku pięknu, dobru, prawdzie i religii. Baczył tylko, abyśmy nie popadali w zbytnią zależność od rówieśniczego otoczenia oraz ówczesnych środków ideologicznego nacisku. Dzięki jego wysiłkom zachowałem – podobnie jak wielu rówieśników – umiar w korzystaniu z możliwości niesionych przez kulturę przełomu tysiącleci. Są w niej bowiem miejsca jasne i ciemne, dla rozwoju samej kultury zapewne niezbędne, jej odbiorcom mogą one jednak przynosić zniewalające ograniczenia.

Ksiądz Piotr pozostaje więc moim duchowym mistrzem. Nadal czerpię z bogactw jego kapłańskiego doświadczenia. Najtrudniejsze są rzeczy na pozór proste: umieć prowadzić wiernych ku Jezusowi ubogimi środkami, oddalać fascynację własną osobą, nawet gdyby istniały ku temu zauważalne powody, zachowywać żywą sztukę modlitwy, dbać o biednych i kapłańskim stylem życia nie odstraszać innych od wiary. Nie gorzknieć pod wpływem losowych przeciwności, ale wykorzystywać je ku dobru Kościoła, wreszcie być człowiekiem uśmiechniętym, pełnym ufności, bo tam, gdzie jest niebezpieczeństwo, zjawia się i to, co niesie ratunek. Te wskazania realizował – w ludzkich wymiarach – ks. Piotr Bożyk. I nie jest możliwe, aby kiedykolwiek przestały być one aktualne.
 

Ks. Piotr

KS. PIOTR BOŻYK