Każdy pisarz jest religijny

 
 
Z ks. prof. Janem SOCHONIEM
rozmawia Jacek PODGÓRSKI
 
 
Krzyż
 
Zacznijmy od mocnej tezy i, tak sądzę, trudnego pytania. Żyjemy w świecie, który ulega bardzo silnym tendencjom laicyzacyjnym. Dzieje się to na bardzo wielu płaszczyznach – obejmują one interakcje międzyludzkie, podejście do kwestii szeroko pojętej religijności (nie myślę tylko o chrześcijaństwie, czy katolicyzmie), sferę polityki, ale także literaturę… no właśnie – komu potrzebna jest dziś poezja religijna?

Gdyby przyjąć, że tzw. teza sekularyzacyjna, mająca nieprzejednanych zwolenników zwłaszcza w latach 60. XX wieku, i sugerująca, że religia, a szczególnie chrześcijaństwo, niebawem zniknie z krajobrazów ludzkiej kultury – mógłbym powątpiewać w sens literatury, szerzej: sztuki, reagującej na tropy tego, co święte.  Na szczęście jednak (użyję kalamburycznej zbitki pojęciowej) marzenia oświeceniowo-komunistyczno-liberalnych oraz nastawionych antymetafizycznie autorów zupełnie się nie ziściły. Religia – mimo zmasowanej promocji postaw ateistycznych i wolnomyślicielskich – nadal odgrywa istotną rolę w osobistym życiu wielu osób, jak też w sferze życia społecznego. Mam na uwadze głównie ludzi, którzy wierzą w Boga, troszczącego się o swoje stworzenia, rozsyłającego świętą życzliwość, by mogli osiągnąć szczęście zapoczątkowanego przez Jezusa Królestwa Bożego. Tych natomiast, którzy akceptują „duchowość bez Boga”, podkreślają, że prowadzą swoiste życie wewnętrzne, nie jestem w stanie nazywać ludźmi religijnymi, we właściwym sensie tego określenia. Z prostej racji. Roziskrzanie w sobie pewnych ekstatycznych uniesień, czy to pod wpływem piękna natury, erotyki, pozaziemskich mocy lub kosmicznych energii, prowadzi jedynie do potęgowania osobistych przeżyć i parareligijnego wstrząsu. Tacy poszukiwacze duchowości odnajdują się więc gdzieś między ezoteryką a okultyzmem, wiarą w galaktyczne istoty a satanizmem itd. Nie poszukują oni realnej więzi z Bogiem, nie oddają Mu czci, nie motywują też swych decyzji moralnych naturalnym, Bożym prawem, lecz gonią za bieżącym samopoczuciem i psychologicznym nastrojem. Być może ich ambicje będzie mogła zaspokajać poezja chociażby Baudelaire’a, wizje Swedenborga czy „szaleństwa” Witkacego, natomiast literatura traktowana jako tzw. miejsce teologiczne albo przynajmniej – dzięki swej symbolicznej strukturze – potrafiąca konkretyzować napięcia, jakie budzi to, co mówi Bóg na kartach Pisma Świętego, będzie pozostawała w ich rozpoznaniu głucha, niegodna jakiegokolwiek zainteresowania. Zdarza się jednak, że sztuka autentycznie religijna, czyli wyrastająca z umiłowania Boga, starająca się za pomocą środków ściśle literackich, wypowiadać trudno opisywalne „emocje”, jakie zdarzają się na linii człowiek – Bóg, bywa przyjmowania przez czytelników jako ważne narzędzie wzbogacania samoświadomości religijnej, a nawet utwierdzania się w wierze. Człowiek otwarty na łaskę, poszukujący sensu własnej egzystencji, wadzący się z aporiami świata, protestujący przeciw złu, cierpieniu, wojnom – wszystkiemu więc, co przeczy osobowej godności, niemal automatycznie staje się przyjacielem literatury, która w różnoraki sposób dotyka tych spraw, zdaje liryczny raport z doświadczenia, jakim jest wewnętrzna więź człowieka (tu: artysty) ze Stwórcą. Poezja religijna zatem jest odpowiedzią na Słowo, na Janowy Logos, z drugiej jednakowoż strony może wypływać (i najczęściej wypływa) z bogactwa człowieczej osobowości. Nasze poznanie przecież nie obejmuje całej wielobarwnej mozaiki świata, jest aspektowe, wybiórcze, stąd nigdy nie kończą się nasze procesy poznawcze; podobnie relacje z Bogiem polegają na nieustannym ponawianiu wysiłku, by odczytywać treści, zaszyfrowane w tekstach świętych, Tradycji czy zasugerowane w pismach Ojców Kościoła, ale również mam na myśli i te treści, które sobie mniej lub bardziej wyraźnie uświadamiamy podczas modlitwy, liturgii czy innych gestów wiążących się z kultem. Dopóki będzie istniała religia (religie), będą się pojawiały literackie próby rozjaśniania dróg, na których spotyka się człowiek ze swoim Bogiem, ponieważ nikt i nigdy nie jest w stanie całościowo uchwycić ontologicznej bujności świata, nie mówiąc już o – w gruncie rzeczy tajemniczych i nieprzedstawialnych – relacjach człowieka z Bożym Ty. W tym sensie literatura religijna potrzebna jest tym wszystkim, którzy uznają się za osoby żyjące w żywiole wiary, i którzy naturalnie są wrażliwi na specyfikę języka artystycznego. Ale również, jeżeli jest poważną literaturą, potrafi angażować każdego człowieka. Trudno mi wyobrazić sobie ludzi, którzy totalnie nie są zaintrygowani poetyckim sposobem bycia w świecie, choć takich ludzi, z przykrością mówię, niekiedy  spotykam.

No dobrze, pójdźmy nieco dalej. Współczesny czytelnik jest kapryśny i wybredny. Nie powiem, że jest wymagający, bo tacy odbiorcy wciąż stanowią mniejszość – choć chyba pożądaną. Nie sądzi Ksiądz, że współczesna poezja religijna, czy w ogóle twórczość poruszająca te rejestry tematyczne się liberalizuje? Że autorzy starają się dopasować do czytelników w myśl idei „postępu”? Mówi się, że literatura, aby sprostać problemom współczesności – a podobno tylko wtedy będzie miała wymiar praktyczny i że tylko wtedy realnie zaistnieje – musi otworzyć się na nowe wyzwania, a konserwatyzm kojarzony z religią na pewno nie jest tu pomocny. Czy da się zatem przyłożyć miarę poezji religijnej do otaczającego nas świata?

Nie przypuszczam, że współcześni pisarze, zaliczani do kręgu projektodawców literatury religijnej, w konfrontacji z teraźniejszością liberalizują się. Mogę co najwyżej przyjąć, że niektórzy z nich (z sobie tylko znanych powodów) starają się rozkruszać korpus chrześcijańskiego dogmatu, w takim znaczeniu, że proponują kontrowersyjne jego interpretacje, by w ten sposób spajać się z wrażliwością ponowoczesności. Na ile jest to procedura godna sprzeciwu – nie wiem. Wiem natomiast, że gdyby owe zabiegi prowadziły do zniekształcenia ortodoksji chrześcijańskiej, wówczas trzeba się im wyraźnie przeciwstawiać. Zachowanie wolności twórczej nie musi powodować konieczności działań bluźnierczych bądź – co jest już bardziej skomplikowane i trudne – heretyckich. Inną zaś kwestią pozostaje poetyka (konstrukcja) artystyczna. Pisarze, każdy w zależności od swych twórczych talentów, różnorako ją realizują, często niezwykle oryginalnie, ponad konwencjami, tradycyjnymi formami stylistycznymi czy syntaktycznymi. Te innowacje wcale nie muszą wykluczać religijnego konserwatyzmu, tym bardziej że jest on sercem religii. Każdego pisarza, wydaje mi się, wypada nazywać religijnym, kiedy spełnia z uwagą swą twórczą powinność, kiedy jest szczery i autentyczny w swym trudzie, kiedy wreszcie rozgląda się za ostatecznymi miarami świata i życia. W twórczości prawie każdego polskiego poety mógłbym odnaleźć teksty przesycone aurą religijną, ponieważ wszyscy żyjemy w obszarze oddziaływania chrześcijańskiej wizji rzeczywistości, obramowanej fundamentalnym wydarzeniami Wcielenia, Pasji, Zmartwychwstania. Stąd też: jakąkolwiek postać, w porządku społeczno-politycznym czy moralnym, przybiera świat, zawsze jest w nim (i chyba zawsze będzie) miejsce na literaturę otwartą na chrześcijańskie inspiracje. Jak wspomniałem wcześniej, artyści mogą uznać dzieła swojej profesji za takie, dzięki którym dochodzi do umacniania kontemplatywnych więzi człowieka z Bogiem. Znam i takich, którzy sądzę, że drogi religii i literatury całkowicie się wykluczają, ponieważ ta pierwsza nie mogłaby istnieć bez samoobjawiającego się Boga, a literatura, przeciwnie, dysponuje sobie tylko przynależnymi wzorcami i nie powinna zawracać sobie głowy religijnymi paradoksami i aporiami. Pojawiają się nadto opinie, że literatura, na pierwszy rzut oka, pozbawiona wątków religijnych, z racji swej wewnętrznej struktury, harmonii i estetycznej wzniosłości, jest w stanie budzić różnego rodzaju przeżycia głęboko religijne. Przeciwieństwem takiej postawy są praktyki, kiedy artyści wykorzystują wątki religijne w celach na przykład prześmiewczych, prowadzących do mnożenia się skandalów obyczajowych bądź prowokacji artystycznych. Powody takich działań mają wszak wyjątkowo złożony charakter i wiążą się z nowożytnymi przemianami cywilizacyjnymi.

A może trudność leży w języku? Nie wiem, czy można mówić jeszcze o „języku religijnym” w odniesieniu do najbardziej współczesnej literatury. Z drugiej strony nie wiem też, czy częste odejście od mówienia „wprost” jest czymś niewłaściwym. W głowie pobrzmiewa mi poezja Romana Bąka, który przejmująco mówi o świecie, coraz rzadziej nawiązując bezpośrednio do religijnej topiki, symboliki, konkretnych, często utartych, fraz. A przecież jest to poezja religijna i to religijna wielopłaszczyznowo. Kiedy rozmawiałem ostatnio o tych wierszach z prof. Wojciechem Kudybą, powiedział mi, że Bąk nie potrzebuje języka religijnego, by mówić o głębokich przeżyciach wewnętrznych. Może to jest właściwa droga?

Nie przekonują mnie tego typu intuicje, choć je rozumiem. Naturalnie, rzecz cała sprowadza się do tego, jak będziemy rozumieli język religijny. I nie chodzi tu o język religijny w znaczeniu doktrynalnym, taki, jaki wybrzmiewa w liturgii, w śpiewie, albo w dokumentach Kościoła. Chodzi o religijny język literacki, którego rdzeń stanowi symbol. Dzięki temu pisarz potrafi przenosić sens z jednego kontekstu w kontekst całkowicie odmienny, może sugerować to, co nie jest dostępne poznaniu zmysłowemu, może w rezultacie doświadczyć sytuacji, które nazywam sytuacjami poetyckimi. W mojej osobistej praktyce pisarskiej nie stosują wielu metafor, czy lingwistycznych chwytów. Zdaję się na znaczeniową moc całego wiersza, który – jako formalna całość właśnie – wyzwala różnorodne sensy i wrażenia natury emocjonalnej, estetycznej, religijnej. Oczywiście, tym, co spina tę poetycką strukturę nie jest klasyczny rym (choć się zdarza), tylko rytm wewnętrzny, muzyka zdania. Dlatego długo pracuję nad ostateczną wersją wiersza. Po napisaniu zawsze pozostawiam go na pewien czas w tzw. poetyckiej kwarantannie. Dopiero kiedy poleży w szufladzie, nabierze odpowiedniego kośćca, wówczas odważam się na druk w czasopiśmie, później w planowanym tomiku. Czy specjalnie zabiegam o religijny język poetycki? Nie, ponieważ nie sposób tego czynić, wyłączywszy moment, kiedy chcę, by wiersz przybrał charakter modlitwy, był po prostu modlitwą. Ale to zdarza się rzadko. Najczęściej jest bowiem tak, że poezja niejako zatrzymuje się na progu, poza którym może rozwijać się już tylko sama modlitwa. Przypuszczam, że wielu dzisiaj tworzących poetów pisze w swoim własnym stylu, co jest sporą zaletą. I w tej wielości poetyk trwale błyszczą ślady doświadczeń religijnych, przeżyć duchowych. Ich naturalną konsekwencją jest to, że wtedy wiersz nabiera konfesyjnych barw. Dzieje się tak nawet wtedy, kiedy tematyka, jaką poruszam, bezpośrednio nie wiąże się na przykład z życiem Jezusa, Kościoła, liturgią, kiedy dotyczy codziennych, najzwyklejszych aspektów istnienia. Lubię powtarzać i dziwić się zarazem: ileż to tajemnic kryją rzeczy zwykłe i wydawałoby się banalne!

Zmienia się też chyba tematyka utworów. Zastanawiałem się, którędy podążać będą ścieżki poetów zakorzenionych w tradycji, poruszających najistotniejsze głęboko egzystencjalne kwestie – mówię tu także o poetach „religijnych”, choć bardzo nie lubię takiego szufladkowania. Nie ukrywam, że przez to zwróciłem uwagę na Księdza poezję. Tym, co mnie uderzyło, była – świetnie ujęła to Adriana Szymańska – mistyka codzienności. Mówi ksiądz o sprawach bardzo ludzkich, przyziemnych, które prowadzą do przedstawień epifanijnych – to jest autentyczne. Zazwyczaj jest odwrotnie – stawia się tezę i dopasowuje do niej argumenty, mówiąc: „musisz uwierzyć, bo tak przecież jest”. Ksiądz osadza myśl na doświadczeniu, wychodzi od człowieka i to jest dobry kierunek. Tak dzieje się w Sandałach i pierścieniu. Ten tom dlatego jest tak mocny…

Moim zdaniem, znamienita poezja powinna być poezją „wielkich pytań i tematów”, egzystencjalnie nośnych, na które nie ma i być nie może jednoznacznych albo wyczerpujących odpowiedzi. Archetypy, toposy ludzkości wciąż domagają się nowego spojrzenia. Dlatego trzeba do nich nawiązywać, wzbogacając kulturowy przekaz o treści osobistego doświadczenia. Wiadomo przecież nie od dzisiaj, że kultura rozwija się w odbiorze, gdyż każdy człowiek jest kim niepowtarzalnym i szczególnym, nie mówiąc już o artystach, którzy poetycko starają się wejść w treści namnożone w historycznym przekazie, domagającym się coraz to nowych interpretacji. Ale to również oznacza, i tak jest w moim przypadku, że wskazana uniwersalność poezji ma swe źródło w tym, co zwykłe, kruche, pozbawione ozdób. Niech będzie to – jak Pan mówi – mistyka codzienności. Ważne, żeby tym zwykłym przeżyciom, odczuciom, zdobyczom intelektualnym religia użyczała, jak zauważył onegdaj prof. Stefan Sawicki, czegoś innego: aspektu spojrzenia, rozumienia, oceny. Tematem wiersza może być wszystko – widziane, rozumiane, oceniane, przeżywane religijne. Ośmieliłbym się więc nazwać to, co proponuję w swojej twórczości – religijnym widzeniem ludzkiej rzeczywistości, w całym jej uwikłaniu, przygodności i tajemnej strukturze, mieszczącej w sobie, i dobro, i zło, piękno i brzydotę, miłość i nienawiść, cielesność i duchowość, brudną skazę i scalającą harmonię.

Jak mówiliśmy, środowiska religijne są silnie konserwatywne. Co zrobić zatem z takimi tekstami jak Dziewczyna z Sandałów i pierścienia. To bardzo silnie dwuznaczny wiersz, ale takich jest więcej. Szczególnie, gdy pojawiają się wątki związane z psychomachią – nie zawsze jest łatwo i nie zawsze się staje się po tej właściwej stronie. To ludzkie, owszem, ale nieco burzy mit kapłana jako „niezłomnego”. Ludzie często oczekują od duchownych nieskazitelności, a tak się chyba nie da. Może dlatego o poezji ks. Sochonia mówi się, że „jest bliska prawdy”?

Ach, nie wiem, co powiedzieć. Jeżeli poezja wywołuje jakieś poruszenie, daje do myślenia; kiedy doprowadza do wniosku, że oto autor odkrywa przed czytelnikiem coś z jego prywatnego laboratorium wrażliwości i stanu serca – wtedy następuje jakby stopienie się dwóch egzystencjalnych horyzontów. Poezja przybiera wymiar rozmowy, w której prawda wychodzi na jaw. Wiersz Dziewczyna, o którym Pan wspomniał, to przykład tego typu rozeznania. Mówiąc jeszcze bardziej precyzyjnie: to kolejna próba (z wielu, jakie dotychczas poczyniłem) dotarcia do poetyckiego języka religijnego, będącego znakiem najgłębszych przeżyć, których analogie odnajdujemy w przeżyciu miłosnym, dosłownie erotycznym. Nazwanie Jezusa „moją dziewczyną” w spontanicznym czytaniu wydaje się niestosowne, wręcz obrazoburcze. Rozważmy jednak. Czułość erotyczna, powiązana z miłością, odsłania jeden z najgłębszych obszarów ludzkiego bycia. A skoro tak, w języku doświadczenia erotycznego można wyrażać (na zasadzie analogii) swą więź z Bogiem. Czynili w ten sposób autorzy Biblii; prorocy relacje Izraela z Jahwe wyrażali w symbolice małżeńskiej, zatem i ja niekiedy decyduję się na tego rodzaju językowy proceder. Jestem zresztą świadom, że sytuacja poetycka tego wiersza sugeruje wielobarwną znaczeniowo paletę interpretacyjną; należy się tylko z nią czytelniczo zmierzyć. Po prostu.

Ta bliskość doświadczenia prowokuje też pytania o to, co stanowi chyba jeden z rdzeni najnowszego tomu. Myślę o ciele i duszy, o napięciu między nimi. O ciele szczególnie, jako tym, co nas do Boga w tej poezji przybliża, ale także o ciele, które przez zmysłowe pokusy, w myśl nauki wiary, oddala nas od boskiego ideału. Ksiądz pokazuje, że te pokusy są realne. Co zrobić w takim razie z ciałem, jak ustosunkować się do niego jako nośnika potrzeb zarówno tych cielesnych jak i, chyba ważniejszych, duchowych?

Rzeczywiście, w wielu moich tomach problematyka ciała i ducha, także w wymiarze filozoficznym wybija się na pierwszy plan. W książce ostatniej nie jest już tak bardzo widoczna. Nie oznacza to jednak, że z nią sobie całkowicie poradziłem, nie tylko w sensie poetyckim, lecz i egzystencjalnym. To zawsze będzie odpowiedzialne zadanie, nie tyle do przezwyciężenia, ile do właściwego przeżywania, zgodnego zresztą z chrześcijańską teologią ciała, jaką zaproponował papież Jan Paweł II. Jest taki wiersz Czesława Miłosza Sens, z tomu Dalsze okolice, który nie daje mi spokoju. Kiedy nad nim rozmyślam, widzę samego poetę, obarczonego ciężarem dramatycznego losu, dźwigającego oścień egzystencjalnej przygodności, poszukującego Boga i Boga się lękającego, marzącego o sławie i niegodzącego się na rolę narodowego wieszcza. Wyobrażam go sobie, jak idzie przez życie, raz wolniej, raz przyśpieszając kroku. Jak pragnie zmysłowych podniet, a zarazem chce aury kontemplacji i duchowego uciszenia. Mieszają się w nim te porządki, niekiedy sobie przeczą, ale nigdy nie milkną w żywiole historii, polityki, światowej popularności. Tak zapewne być musi, ponieważ jesteśmy utkani z tego, co cielesne, zapatrzone w miłosną rozkosz oraz z tego, co potrafi przekraczać ów wymiar, wznosić się ponad dotykalny horyzont. Mimo że tworzymy względną psychofizyczną jedność, nie potrafimy wyzbyć się poczucia rozdwojenia, rozdarcia. Żaden nasz czyn ani kreatywny wysiłek nie zyskują absolutnej głębi. Toteż potrzebujemy wsparcia, życzliwości z nieba, modlitwy. Staram się o tym wszystkim pisać, przekonując, że ludzie ciało to przecież „teren zbawienia”, żertwa ofiarnicza, narzędzie wyrażania samego siebie. Ale też powód do grzechu, niepokoju, bólu. Scalanie tego, co rozbija harmonię życia, oto ważny element mojej poetyki sformułowanej. Jeżeli zatem ktoś nie kocha poetów i poezji, jakże może w całej pełni usłyszeć głos Ewangelii?

 

październik 2015 r.   

 

 

(„Fronda Lux” 2016 nr 78, s. 28-35)