O tym poecie muszę napisać, choćby krótko. A już najwyższy czas, ponieważ książka „Intencje codzienne” wyszła w końcu 2009 roku, nominowana została do nagrody Nike w 2010 i tejże Nike nie dostała. A że to szkoda, świadczy choćby genialność zapisanego w niej stwierdzenia: „na miłość trzeba zasłużyć, jak na życie po siedemdziesiątce”. Odezwą się może zwolennicy poezji ozdobnej i zdobnej, gdzie dopiero metafora wynosi wiersz na poziom poezji. Ale ja jestem gorącą zwolenniczką poezji dyskursywnej, takiej, która ze mną gada o sprawach ważnych. A poezja Jana Sochonia gada, że hej.
Co przywołuje, na przykład, ta Sochoniowa wizja „zasłużonego życia po siedemdziesiątce”? Obraz starań, zaparcia się w sobie, ruchu, sportu, diety, odpowiedniej dawki zarówno powściągliwości, jak i pasji. A porównana do niego miłość? To też miłość wystarana. Jest więc Jan Sochoń uczniem Ericha Fromma, gdy mówi o wysiłku jako o podstawie do utrzymania miłości w dobrej kondycji przez długie lata. Ale nie wątpię, że i Biblii ‑ słynnego Listu do Koryntian św. Pawła z frazą „miłość nigdy nie ustaje”. Taka rzeczywistość nam się uśmiecha i dlatego ten wiersz może się nazywać „Pogoda”.
Pogoda pojawia się w powietrzu, na twarzy, ale i w sercu. To prawdziwa pogoda ducha, bo zjawia się, choć „już za późno”. Co w zamian za wyprostowaną postawę, młodość, niemożność udawania już młodzika proponuje Sochoń? Ano wiedzę, świadomość, że wszystko co stworzone istnieje tylko „na okamgnienie”. I tutaj jest metafora, jaką lubię – obraz metaforyczny – nasze życie bowiem jest utożsamione z wiśniami, grzybami, ogórkami zamkniętymi w słoikach. To paradne! I ładne.
Na pewno jednak nie dosadne, choć bardzo zmysłowe. I pomyśleć, że taki, rozsmakowany w świecie ziemskim, jest poeta-duchowny. Bo jest Jan Sochoń księdzem katolickim, ale jest też filozofem, profesorem, być może po to, aby podważać. Nie uznaje dychotomii ciała i duszy, co możemy przeczytać czarno na białym:
Oto moje ciało, zjednoczone ze mną/doskonale, że nie widać kreski podziału.
Ale, co więcej, Jezus ma wiedzieć o dylematach podmiotu lirycznego i przybiegać z pomocą na każde drżenie. Śmiała to poezja jak na księdza, gdy czytamy o krótkiej rozkoszy trzymającej długo przy sobie – i przez to tak przejmująco ludzka. Podmiot tej poezji zaś, skoro doznaje wiele, wiele też może odebrać bodźców ze świata:
Co roku zdumiewa mnie zieleń,
jej intensywny blask, gęstość i siła;
/…/ powstawanie świata jeszcze się
nie zakończyło. Ręce dotykają liści /…/.
Właśnie, liście zauważone przez Jana Sochonia. Tutaj muszę opuścić rzeczywistość wiersza i opowiedzieć o zdjęciach tego poety, które oglądałam. Powiększone makrofotografie, liście filmowane z małej odległości zmieniają parametry, strukturę, kontury i kolory. Na dużym powiększeniu tworzą nową rzeczywistość. Poeta, tym razem w fotografii, znów chce stanowić swój własny świat.
Trudno chyba być poetą i księdzem. Przecież poeta stawia się w pozycji Stwórcy. W poezji sankcjonuje się przekraczanie granic, inaczej byłaby to niewola, a nie swobodna ekspresja własnego wnętrza. I Sochoń waży się na „rozmowę we wszystkich językach świata, jak ogień”. Nie czyni ze swego Boga żadnego ograniczenia, to tajemnica siły jego poezji. A więcej nawet – czyni z niego swą siłę. Tytułowe intencje codzienne, modlitewne podziękowania, pozwalają mu się delektować każdą najbanalniejszą czynnością: wkładaniem butów, czesaniem, wychodzeniem z domu. „Będę szedł bez cienia strachu / mam pod stopami grunt/ Twoich przykazań”.
Pozazdrościć, zwłaszcza, gdy ksiądz profesor pisze o wejściu do Kościoła „jak w najgłębszą niewinność”. Kto z nas nie marzy o powrocie do niewinności?
Katarzyna Suchcicka, Piękna pogoda, „Kultura Liberalna” 2011 nr 4.