Nowa powieść ks. Jana – fragment

Przedstawiamy fragment nowej – pisanej i przygotowanej do druku przez ks. Jana Sochonia – powieści Jedenaste przykazanie.

RZEKA

Siedzieli na werandzie oplecionej zielonymi witkami winogron, próbując wyobrazić sobie wspólny los. Ich marzenia nie układały się jednak w wyrazisty obraz. Nie wiedzieli, w czym dokładnie mają pokładać nadzieję.        
       Franciszce marzył się nowy dom i ogród pełen wielobarwnych kwiatów. Józef po niedzielnej Mszy świętej najczęściej wyruszał na ogląd pola. Obchodził wydłużony prostokąt żyta, odmierzał odległość od torów kolejowych do niezasianej tego roku części ziemi. Zbierał kamienie i obrysowywał nimi granice swego królestwa. Cieszyły go chabry i motyle, ożywiające monotonny krajobraz. Nie denerwował się, kiedy myszy z piskiem przypominającym hamowanie samochodu uciekały spod jego nóg. 
        – „Żyję, pomyślał, aby ta ziemia była miejscem walki”.
     Co miał na myśli? Chyba to, że żadnej chwili nie może traktować jako darowanej bez wysiłku, który wpisał się w jego życie niczym oddech. Musiał przezwyciężać własne słabości, zwłaszcza nieustannie tlący się w nim gniew. Nie potrafił zachowywać spokoju, często krzyczał i dawał znaki rozdrażnienia. Niekiedy jadąc furmanką w pole, uderzał biczem z jakąś wściekłością, jakby chciał zagłuszyć w sobie tęsknotę za czymś, co nie ukazywało się dość wyraziście.
        Innym razem czesał długi koński ogon, przynosił owies i wodę, przytulał łeb zwierzęcia do piersi. Namalował białą farbą ogromny napis na drzwiach stajni: „Proszę nie palić”, mimo że sam palił niemal bez przerwy. Gryzło go coś, o czym nie wiedział, a co nie dawało mu spokoju. Radował się małżeństwem, ale równocześnie chciał czegoś jeszcze, czegoś odurzającego.
        Nocą przychodził do Franciszki odmieniony, pogodzony ze sobą i światem. Udawało mu się nawet uśmiechać i czynić gesty miłości, niemniej jednak Franciszka odczuwała, że jego ręce błądzą w ciemności. Próbowała go wspomóc, modliła się o pełne zrozumienie, ale niewidzialna granica oddzielała ich od siebie.
        Żyli tak, jakby wszystko było w porządku. Wykonywali codzienne prace w polu i na podwórzu, siadali milcząco przy stole. Ich świat zmniejszył się do obszaru gospodarskiego obejścia, niedzieli wolnej od pracy i wypraw do kościoła. Były to zresztą najbardziej wyczekiwane chwile. Franciszka ubierała się wtedy bardzo wytwornie. W świątyni rysy jej twarzy nabierały wzniosłości. Być może dlatego wołano na nią „Franciszka graf”, czyli hrabianka. Stawała zawsze jak najbliżej ołtarza, aby widzieć dokładnie, co robi ksiądz. Powtarzała za nim niezrozumiałe łacińskie słowa, chcąc niejako wejść w tajemną rzeczywistość. Bóg wydawał się wówczas kimś bliskim, choć niepojętym. Przypominał dziadka Bronisława, dobrotliwego, wyrozumiałego, na którego zawsze można było liczyć.
        Czasami nie mogła skupić uwagi na ołtarzu. Natrętne myśli cisnęły się jej do głowy. Wyobrażała sobie, że szatan w niej zamieszkał i wpływał na treść myśli. Śniła sen: któregoś wieczoru otoczyło ją siedem diabłów, w postrzępionych futrach. Z przejęcia nie mogła ruszyć ręką, tylko przytulała się do ściany sypialni, odczuwając prawie fizyczny ciężar. Krople potu żłobiły na czole zakola, tak że po nagłym przebudzeniu musiała wycierać je rękawami koszuli nocnej.
       Co to może być? – pytała samą siebie, nie dowierzając przepowiedniom wioskowej wróżki, że czary wywołują na ciele blizny i chorobowe krosty. Pomyślała natomiast, że wraz z mężem powinni opuścić rodzinną wieś, zostawić wszystko, co przywołuje zło. Ale musiała mu o tym powiedzieć. Obawiała się jednak sprzeciwu z jego strony, tym bardziej że Józef coraz częściej napomykał o konieczności wzięcia spółdzielczej pożyczki na remont zabudowań i budowę obszerniejszej stodoły. Chciał zarazić ją swym optymizmem.
        – Pójdźmy wieczorem na łąkę?
      Prośba Józefa uniosła się w powietrze wraz z rozrzedzającym się ociężale dymem papierosa.
        – Wykąpiemy się w rzece – radośnie dopowiedział.
    Rzece nadali imię „Żałobna”, ponieważ wiła się czarnym warkoczem, wynurzając się z zarośli jak cmentarny feretron. Franciszka lubiła zanurzać się w ciepłej, rwącej na zakolu wodzie. Odczuwała wtedy spokój podobny temu, jaki nawiedzał ją w pierwszych dniach małżeństwa, kiedy Józef okazywał wiele troski, nie tylko jej, ale i dookolnemu światu. Wróciwszy z pola, pieczołowicie zamykał oborę i chlewy, siadywał na przydomowej ławce i wtórując sobie na liściu babki, śpiewał pieśni, których Franciszka nie znała.
        Gdzie i kiedy się ich nauczył? – nie śmiała pytać. Wyczuwała w nich nieznaną w tych stronach nutę zaborczości i potęgi. Wydawało się jej nawet, że Józef nie śpiewał sam, lecz powtarzał tylko za kimś te twarde, dziwne melodie. Próbowała zapamiętać niektóre zwrotki, najczęściej wyśpiewywane przez męża, lecz zupełnie jej się to nie udawało.
        Przerwała rozmyślania, kiedy Józef szedł już w stronę rzeki. Pobiegła za nim, bo wiedziała, że tak będzie najlepiej. Nad brzegiem szybko odnaleźli znajomy piaszczysty spad. Józef rozebrał się i ukrył pośród bluszczu i sitowia. Niebo rozjaśniała księżycowa poświata. Pachniało skoszoną trawą i błotem. Żaby odzywały się dość chaotycznie, niszcząc harmonię wieczoru.
        – Nie ociągaj się – wołał Józef.
       Franciszka nieco skrępowana, dopiero po dłuższym wyczekiwaniu, znalazła się w kręgu wody utworzonym przez ruchy rąk Józefa. Ogarnęła ją nieznana dotąd euforia. Józef dotykał jej oczu, szeptał słowa, których nie mogła usłyszeć. Wiedział o tym, ale powtarzał je nadal na znak czułego przywiązania. Zauważył, że woda umniejsza zmysłowe podniecenie, więc nie starał się go w sobie wzbudzać. Franciszka dostrzegła tę jego ostrożność. Wybiegła z wody, chcąc przedłużyć nieoczekiwany moment spokoju. Józef znalazł się obok niej. Na tle szafirowego firmamentu wyglądali jak skulone w grudkę zimna zwierzęta. – „Teraz, pomyślała Franciszka, powiem, że trzeba wyjechać z tych stron. Porzucić zagrodę, las, pola, ogród i zdać się na nieprzewidziane”.
        Wiedziała, że Józef lękał się przyszłości. Nie wyobrażał sobie innego życia niż to spięte rytuałem siewów, żniw, omłotów. Nie marzył o pracy w mieście, co najwyżej o graniu w teatrach. Całym sobą ukochał ziemię, jej ciepło i życiodajną moc. Samo istnienie zdawało mu się cudem; po co więc zbyt pośpiesznie kusić i tak niepewny los – odpowiadał po cichu na niewypowiedziane jeszcze słowa Franciszki.
        Rzeka towarzyszyła ich wewnętrznym światom, które łączyły się z – już o tej porze nieruchomą – linią wody i opadały na dno. Trzymali się za ręce, wiedząc, że dalsza rozmowa nie przyniesie rozwiązania. Nie padło ani jedno zdanie, niemniej jednak Franciszkę i Józefa wypełniała przedziwna pełnia. Zrozumieli, że jeszcze nie czas na ostateczne decyzje.
        Wracali w milczeniu, nie chcąc ranić siebie najmniejszym nawet gestem. Po obu stronach drogi las przygotowywał się do snu, budując z gałęzi tajemnicze konstrukcje. Igiełki sosen wyglądały jak włócznie średniowiecznych rycerzy. Co jakiś czas tuż nad ziemią przemykały trudne do rozpoznania stworzenia.
     Franciszka przyśpieszyła kroku, zdejmując z kolan kępki lepkiej trawy. Pochylając się po raz kolejny uderzyła głową o sterczący konar i upadła na wznak. Józef stał nad nią w bezsilnym oczekiwaniu. Ona jednak podniosła się nad wyraz sprężyście, jak gdyby wzmocniona tym potknięciem. Przesunęła dłonią po mokrych włosach Józefa i przytuliła się do niego. Poczuł ciepło gorącej krwi. Znów otaczała ich woda o borówkowym smaku. Rzeka trzymała w objęciach. Nie wiedzieli, czy to sen, czy iluzja młodych ciał. Nad ranem okazało się, że przetrwali całą noc na rozżarzonej oddechami polanie.
       – Chodźmy już – powiedziała dosyć głośno Franciszka, składając pogniecioną i poprzebijaną igliwiem chustę.
       – Chodźmy, chodźmy – wtórował jej Józef, naśladując nieporadnie leśne echo.
      Mieszkańcy Sochoni okazywali jawne zdenerwowanie. Nie byli przyzwyczajeni do tak jawnych znaków miłości. Wyobrażano sobie, że Franciszka z Józefem chronili się w rzece, aby uprawiać nieprzyzwoitą, jak plotkowano, miłość. W najbliższą niedzielę ksiądz proboszcz wszystkim parafianom przypominał  zasady życia rodzinnego. Józef stał jak zwykle przy chórze, niespokojnie zerkając na zebranych. Odczuwał palące spojrzenie kaznodziei, który zdawał się mówić tylko do niego.
        Franciszka pozostała w domu, co już samo w sobie zasługiwało na zganienie. Czuła się bardzo źle; ból przenikał jej ciało namacalnie, jakby chcąc zaznaczyć, że spełnia wyższy nakaz, któremu nikt nie może się oprzeć. Nie przygotowała obiadu, nie odmówiła codziennego różańca; leżała okryta haftowaną kołdrą ze wzrokiem utkwionym w sufit. Słyszała dobiegające z oddali rozżalone głosy krów i kur, trzepot gołębi zamkniętych w drucianym gołębniku.
        Wiatr targał nitki winogron, zwisających z pomalowanego na niebiesko ganku. Stokrotki zwijały się w doniczkowe kłębki, a wysokie malwy uderzały głowami w okno. Rozgadane i zazwyczaj wesołe sąsiadki, tym razem nie wychylały się z okien. Żadna z nich nie odwiedziła Franciszki, nie przyniosła na pocieszenie upieczonego w pośpiechu niedzielnego placka z wiśniami. Gdzieś ulotniły się weselne emocje i zapewnienia o pomocy w nagłej potrzebie.
        Po południu stała się rzecz niezwykła. Franciszka naraz odzyskała siły. Szybko nakarmiła zwierzęta, rozsypała tuż przy gołębniku groch i ziarenka żyta winerkom, boczatym, pocztowym i przepięknym pawikom, które po kilku minutach szybowały po niebie, tworząc rozkołysaną powietrzną ławicę. Włożyła do torby kilka kanapek, pomidory, modlitewnik. Pozamykała wszystkie drzwi i okna. Przeżegnała się i ruszyła w drogę. Spotkali się z Józefem przy polnym krzyżu górującym nad całą okolicą, otoczonym rządkami kwiatów i kamieni. Na betonowej podstawie krzyża widniał napis: „Od powietrza, głodu, ognia i wojny wybaw nas, Panie”.
         – Nareszcie – ściszonym głosem powiedział Józef. – Myślałem, że już nie przyjdziesz.
         – Nie martw się, czuję się dobrze – głos Franciszki brzmiał donośnie. Usiądź.
        Przez krótką chwilę pozostawali bez ruchu; ich usta zachłannie wybierały sól spływającą po policzkach. Patrzyli sobie w oczy, jakby dawno się nie widzieli. Józef miał jeszcze w uszach przestrogi proboszcza, Franciszka zgadywała z jego twarzy poszczególne słowa kazania. Tak, będą razem, ale muszą zaniechać dalszych marzeń, tym bardziej że przywiązanie Józefa do ojcowizny już zaczęło się kruszyć w palcach.
        – Jesteśmy teraz, jak pozbawione gniazda skowronki. Wzbiliśmy się wysoko w miłości i nie potrafimy żyć inaczej.
       – Zawsze chciałam opuścić naszą wioskę – z drżeniem w głosie wyznała Franciszka – Bałam się tylko o tym mówić. Dzisiaj, sam widzisz, nie mamy innego wyjścia. Żal nam będzie rzeki, przyznaj, żal pozostawionej w jej wodach miłości.
       Józef przytaknął z akceptacją, następnie zręcznym ruchem zdjął koszulę, spodnie i buty. Franciszka po raz pierwszy zobaczyła męża w słonecznej wyrazistości. Był przystojnym, szczupłym mężczyzną, stworzonym zgodnie z kanonami sztuki malarskiej, a więc na długość ośmiu twarzy, przy czym twarz dzieliła się na trzy części: czoło jedna, nos druga i wreszcie od nosa do podbródka trzecia. Piersi, podbrzusze i miejsca pod pachą ocieniały rzadkie, ale wyjątkowo miękkie, siwiejące już włosy. Zauważyła proporcjonalne ułożenie głowy w stosunku do tułowia i nóg. Oczy miał nie tyle niebieskie, ile raczej szafirowe, z odrobiną zieleni. Stopy długie, jak jedna twarz. Tylko dłonie nie pasowały do precyzyjnie ukształtowanej całości; chropowate, z wyraźnie krótszą od Franciszkowej linią życia i wyrzeźbionymi przez czas zgrubieniami skóry.
       Franciszka nie mogła się opamiętać i wciąż bez opamiętania oglądała Józefa, nie pomijając krwawych plamek jego pod paznokciami niewiadomego pochodzenia. On dziwił się jej miłosnej natarczywości i temu, że sam sprowokował żonę do takiego zachowania. Znajdowali się przecież w polu widzenia ludzi powracających z nabożeństwa.
        Lecz nie dbali o to. Najważniejsze stało się postanowienie: musimy ratować swój świat, szukać szczęścia gdzie indziej. Tym bardziej że można już było zauważyć znaki rodzącego się pod sercem Franciszki nowego życia.
       – Trzeba będzie – powiedział Józef – przygotować pokój dziecku, które niedługo pojawi się wśród nas.
        Zabrzmiało to bardzo odświętnie i dumnie, co Józef od razu zauważył. Nie cofnął jednak wypowiedzianych słów, bo rozumiał, że każde narodziny przewyższają wszystko, co do tej pory zdołał przeżyć i zrozumieć.

Jan SOCHOŃ