„Szedł przez życie dobrze czyniąc”

Publikujemy kazanie, jakie podczas pogrzebu ojca Marka Zagańczyka wygłosił ks. Jan Sochoń:

Religijna nadzieja spotkania się w wieczności z tymi, których, tu na Ziemi, ukochaliśmy stanowi jedną warstwę naszego doświadczenia, drugą zaś jest przytłoczenie bólem i nasza własna kruchość. Toteż w tym żałobnym ogołoceniu trudno podnosi się głowę w Bożą stronę, ale myślę, że Stwórca nie ma o to do żadnego z ludzi najmniejszej kropli żalu. Sam Jezus przecież bolał nad swoim przyjacielem Łazarzem. I były to gorące, gęste łzy na policzkach i w oczach samego Boga. Wszakże wiedział On, że ma moc panowania nad śmiercią, a jednak zapłakał. I to nie raz w swoim krótkim, pod wieloma względami, gwałtownym życiu. Dlatego i my płaczemy wierząc w osobowe więzy, jakie nas z Nim łączą, jak również z najbliższymi, którzy weszli już w stan wiecznej obecności. Gdyby bowiem Bóg nie był przynajmniej tak rzeczywisty jak my sami, jeżeli nie bylibyśmy pewni tego, że ma w sobie przynajmniej tyle samo życia co każdy z nas – jakże moglibyśmy się do Niego modlić i mieć nadzieję na osiągnięcie zbawienia? Jeżeli Bóg nie może nas słuchać, to jesteśmy najzwyczajniej szaleńcami, mówiąc do Niego. Jeżeli natomiast znajdujemy się w takiej chwili życia, że dopiero Go poszukujemy, to módlmy się po to, by móc się modlić. Jeżeli brak nam łez, próbujmy tęsknić za łzami, czerpmy z własnych serc pewność, że owa tęsknota także pozostaje wysoką formą modlitwy. I nigdy nie zapominajmy, że w naszej egzystencji jest tylko jedna jedyna sytuacja, która przynosi ocalenie, a zdarza się wtedy, kiedy ktoś nas prawdziwie kocha. Bo dla tego kogoś jesteśmy kimś jedynym. W ten sposób miłość zyskuje królewski wymiar i wówczas sięga nawet poza śmierć.

A co to znaczy, pytał onegdaj Janusz St. Pasierb, kiedy ta osoba jest przybita do krzyża, kiedy to jest Jezus, bezbronny wobec świata, wymagający od nas, abyśmy umarli dla siebie, by żyć z Nim? To zmienia każde włókno naszego życia i rozumienia rzeczywistości. Chrystus bowiem kocha niesamolubną miłością, pozbawioną krzty egoizmu, a przez to umożliwia nam rozpoznanie istoty ludzkiej miłości. Bo w niej jest zawsze element dobrowolnej rezygnacji z własnej wolności, gdyż otwieramy się na inną osobę, z jej odrębnymi od naszych marzeniami czy potrzebami. Czegoś trzeba sobie odmówić, trzeba wybierać, kiedy się kocha. Takim właśnie człowiekiem był Władysław Zagańczyk, wspaniały, wyjątkowo dobry człowiek i Pan Bóg na pewno obdarzył już go swoim miłosiernym przygarnięciem. Miałem niekiedy szczęście i łaskę z nim rozmawiać, spojrzeć w jego troskliwe oczy, więc trudno wyobrazić sobie, żeby stało się inaczej.

Zajmował się sprawami inżynierskimi, książki nie stanowiły obszaru jego głównych zainteresowań, ale potrafił rozmawiać ze wszystkimi. Umiał słuchać i dzielić się dobrocią, jako że dobroć – zauważali to już neoplatońscy filozofowie – ze swej istoty chce się stale udzielać. Tutaj tkwi źródło jego życiowej postawy i codziennych wyborów. Przeszło dwadzieścia lat opiekował się swoją sparaliżowaną żoną. Oddał jej własne zdrowie, niejako w tym oddaniu całkowicie zapominając o sobie samym, nie uznając osobistych doświadczeń za warte szerszej uwagi, ponieważ ważni byli inni: żona Anna i jego syn, Marek, który własnemu ojcu zawdzięcza w stopniu najwyższym to, kim jest. Oczyszczał on pole życia swojego syna, żeby ten mógł spokojnie pracować, jeździć po świecie, współredagując „Zeszyty Literackie”, prowadzić intelektualnie wyrafinowane wydawnictwo, po prostu żyć bez kłopotów, na tyle, na ile jest to w ogóle możliwe. Bezwzględnie nie sposób być na tak szlachetną miarę, lecz przynajmniej wiadomo, ile nam żyjącym do tej normy brakuje i co należy zrobić, żeby spłacić, choćby w części wielki dar miłości, jakim promieniował Władysław Zagańczyk.

Cóż zatem uczynimy? Spróbujmy włączyć w przestrzeń wyznaczającą nasze możliwości działania następujące rozeznanie. Otóż, Bóg posłał i wciąż posyła do każdego z nas ludzi, dzięki którym jesteśmy w stanie uwolnić się od tej części rzeczywistości, która dosyć często chwyta nas w niewolę. Musimy szczerze uwierzyć w ich miłość, a wówczas już nigdy nie będziemy przytłoczeni osamotnieniem. Nikt nie zrobi tego za nas. Naturalnie, umiemy dokonać tego sami, lecz tylko wtedy, gdy zyskamy świadomość, że bywamy otoczeni miłością przynoszącą bezpieczeństwo, która przenika również z drugiej strony ontologicznej kurtyny. W związku z tym sukces, sława, rozrywki, praca niosąca zadowolenie, zdrowie, a nawet duchowy postęp – to wszystko niekoniecznie musi być naszym udziałem. Zdaniem wielu przewodników duchowych, takich jak Thomas Merton czy Henri J. M. Nouwen, nie należy się tych „ziemskich wartości” uporczywie trzymać. Dopiero, gdy pozwolimy im zamilknąć, odkryjemy prawdziwą wolność, jakiej pragną nasze serca, co sugeruje, że umieranie to droga z tego życia do życia przyszłego. Musimy ją przebyć już teraz, a nie u własnego kresu. Trudno jest osiągnąć to w pojedynkę, ale dzięki miłości tych, którzy do każdego z nas zostali posłani, jesteśmy w stanie oddalić swój lęk i pozwolić się prowadzić do nowej krainy.

Dzięki Bogu, jeżeli doświadczyliśmy i obdarowaliśmy kogoś miłością, daliśmy samych siebie w wysiłku dobra, wtedy zachowujemy tę część nas, która zmartwychwstaje. Nie jesteśmy wyłącznie zwłokami. Gdybyśmy tylko nimi byli, nastąpiłoby piekło, czyli niekończące się nigdy niszczenie. Tymczasem – cóż za ulga – zostaniemy przemienieni. To właśnie ja, a nie kto inny, zobaczę Boga w Jego chwale i będę żyć Jego życiem, kochając tak, jak On kocha. Nie będę kimś innym, będę sobą, który stał się inny. Cały świat, wszelkie moje przeżycia, doznania, czułości pozbawione egoizmu, pozostaną ze mną. Świat będzie taki, jaki wyszedł z ręki Boga, przejrzysty i poprzez ten świat zobaczę Boga. Oto chrześcijańska nadzieja.

A zresztą!

Jest coś takiego, jak dobra śmierć. Sami, trudno ukryć, jesteśmy odpowiedzialni za to, jak umieramy. Musimy wybrać między kurczowym przywarciem do życia pociągającym za sobą myśl, że śmierć staje się zawsze przegraną, a opuszczeniem życia w wolności, tak, żebyśmy mogli zostać dani innym jako źródło nadziei. Jest to rozstrzygający wybór i musimy nad nim „pracować” dosłownie każdego dnia. Skoro największym ludzkim zadaniem jest rzeczywiście dawanie siebie innym, to możemy z naszej śmierci uczynić ostateczny dar. Ona nie pojawia się, kiedy przestajemy żyć, ale wówczas, kiedy przestajemy kochać, a życie wieczne to po prostu ludzkie życie przeżywane z Chrystusem.

Pochowaliśmy Władysława Zagańczyka na pięknym, pobudzającym do kontemplacji cmentarzu powązkowskim, mając w pamięci to, że z godnością znosił on cierpienie, nigdy na nic nie narzekał, czując się szczęśliwym w swoim domu. Nie wyobrażał sobie być gdzie indziej i na szczęście tam umarł. Ale nadal egzystuje w Chrystusie – Zwycięzcy śmierci, która już nie stanowi przeszkody do spotkania i zjednoczenia. Ci, którzy próbują Go ukochać na swoją skalę i z głębi głębokiego pragnienia, rozumieją, że akurat dlatego są bliżej zmarłych niż gdyby trzymali ich w objęciach.

Z tego co napisałem proszę odczytać ważne przesłanie. Odejście z ziemskich krajobrazów każdego człowieka dotyka wszystkich żyjących, nie tylko tych najbliższych osobie zmarłej. Jako że jest wyrwą w globalnym sensie istnienia. Zmusza do nieustannego przeorganizowywania stylu ludzkiego odnoszenia się do świata i jego mieszkańców, zgodnie ze znanymi strofami Rainera Marii Rilkego: „Musisz twoje życie zmienić”. Ten poetycki nakaz ma, jak wspomniałem, w zasadzie wymiar uniwersalny. Któż bowiem nie chciałby stawać się, z decyzji na decyzję, człowiekiem w rytmie dobrego, umocnionego łaską z nieba, serca.

ks. JAN SOCHOŃ